Mgliste dni.
Złotolistne, mleczne od mgły i mokre od mżawki.
Mój ogród zasypia przykrywając się brunatnymi liśćmi jabłonek, pomiędzy którymi, nieśmiało błyskają fioletem marcinki. Funkie rozkładają szeroko zważone mrozem złoto-żółte liście.
Tylko róża okrywowa o drobnych białych kwiatach kwitnie jak oszalała.
Otwiera, jedna za drugą, całe kiście kwiatów, a następne pączki już czekają w pogotowiu. Będzie tak kwitła aż do dużych mrozów, aż biały śnieg poplami brązowymi plamami porcelanowe płatki.
Dziś, idąc do sklepu, wysypałam kawałki czerstwego ciasta na skraju boiska. Wracając zobaczyłam osiem srok kołujących, lądujących, podskakujących koło jedzenia. Eleganckie, w smokingach, jak grupka łobuziaków podlatywały, nabierały w dzioby po dwa, trzy kawałki i odlatywały na okoliczne drzewa by zjeść w spokoju.
Stałam po drugiej stronie ulicy i przyglądałam się im. Opalizująca zielenią i fioletem czerń skrzydeł, wachlarz ogona rozpostarty przy lądowaniu, biel piersi i bystre zerknięcia na boki.
Po chwili przyleciała wrona siwa. Srocze towarzystwo rozprysło się na boki w udawanej panice, a już po chwili drobnym kroczkiem, wyciągając szyję, kradło ciasto spod dzioba wrony.
Kiedy odchodziłam w pobliżu jedzenia lądowały trzy kawki.
Stojąc tam i przyglądając się ptakom, złapałam się na tym, że się uśmiecham. Uśmiecham się z zadowolenia, że komuś smakuje moje ciasto.
Nawet czerstwe.
Człowiek to jednak dziwadełko jest, nie?
Złotolistne, mleczne od mgły i mokre od mżawki.
Mój ogród zasypia przykrywając się brunatnymi liśćmi jabłonek, pomiędzy którymi, nieśmiało błyskają fioletem marcinki. Funkie rozkładają szeroko zważone mrozem złoto-żółte liście.
Tylko róża okrywowa o drobnych białych kwiatach kwitnie jak oszalała.
Otwiera, jedna za drugą, całe kiście kwiatów, a następne pączki już czekają w pogotowiu. Będzie tak kwitła aż do dużych mrozów, aż biały śnieg poplami brązowymi plamami porcelanowe płatki.
Dziś, idąc do sklepu, wysypałam kawałki czerstwego ciasta na skraju boiska. Wracając zobaczyłam osiem srok kołujących, lądujących, podskakujących koło jedzenia. Eleganckie, w smokingach, jak grupka łobuziaków podlatywały, nabierały w dzioby po dwa, trzy kawałki i odlatywały na okoliczne drzewa by zjeść w spokoju.
Stałam po drugiej stronie ulicy i przyglądałam się im. Opalizująca zielenią i fioletem czerń skrzydeł, wachlarz ogona rozpostarty przy lądowaniu, biel piersi i bystre zerknięcia na boki.
Po chwili przyleciała wrona siwa. Srocze towarzystwo rozprysło się na boki w udawanej panice, a już po chwili drobnym kroczkiem, wyciągając szyję, kradło ciasto spod dzioba wrony.
Kiedy odchodziłam w pobliżu jedzenia lądowały trzy kawki.
Stojąc tam i przyglądając się ptakom, złapałam się na tym, że się uśmiecham. Uśmiecham się z zadowolenia, że komuś smakuje moje ciasto.
Nawet czerstwe.
Człowiek to jednak dziwadełko jest, nie?
Pięknie piszesz, Wiewiórko :-) Czytam Twoje impresje z wielką przyjemnością (i często wzruszają mnie - podobnie jak wtedy, gdy zdarzy mi się zobaczyć piękny obraz lub przeczytać piękny wiersz). A człowiek to dziwadełko ;-)) Prawda ;-)
OdpowiedzUsuńNiejednemu smakuje Twoje ciasto :))) Slicznie opisane jesienne chwile :))
OdpowiedzUsuń