Koło warsztatu mojej babci rósł krzak bzu. Wyglądał zza nożyc do cięcia metalu i zadaszenia ze stalą, wciśnięty tuż koło wielkiej papierówki. Wysoki, pokazywał swoje fioletowe kwiaty słońcu nie dbając zupełnie o ludzi. Co rok w maju odbywała się wielka akcja zrywania bzu. Po dłuższych spekulacjach jak dosięgnąć kwiatów, rozważaniach, czy może je zostawić w spokoju, babunia, główny autorytet, stwierdzała: "Trzeba je ściąć, bo przestanie kwitnąć." To przesądzało sprawę. Organizowano długą drabinę, ostrzono sekator i wysyłano na górę najlżejszego ucznia. Chłopak chybotał się na drabinie, chodził niepewnie po zadaszeniu i pod dyktando ścinał pęki bzu. Tego dnia każdy z warsztatu wracał do domu z ogromnym bukietem bzu. U babuni stawiany był na stole w dużym kryształowym wazonie, przez którego szlify słońce rozsypywało tęczowe plamki na obrusie. Pachniał w całym mieszkaniu, a ja zawzięcie szukałam w kiściach kwiatka o pięciu płatkach - znalezienie go gwarantowało szczęście i pow...