Przejdź do głównej zawartości

Z dziennika podróży - Toskania, część 4

Dzień szósty – wtorek

Budzę się przed siódmą rano.
Po wczorajszych rajdach samochodowych bolą mnie łydki czuję się na tyle nieszczególnie, że mało mnie zachwyca wizja planowanej na dziś wycieczki do Vinci. Jest tam muzeum Leonarda z jego machinami. Właściwie, to nie wiadomo do końca, czy w tym miasteczku Leonardo przyszedł na świat. Jego dziad, uradowany z narodzin wnuka, zapisując w rodzinnej Biblii to wydarzenie zapominając dodać gdzie dokładnie to było. Jednak całe dzieciństwo spędził młody geniusz właśnie w Vinci.

Jest spokojnie, siedzę na dworze, ptaki śpiewają, szylkretowa kotka reagująca na imię Gatto przyszła na śniadanie. Poczęstowana ricottą zjadła wszystko i ułożyła się pod lipą na poranną toaletę.

Wyruszamy w stronę Vinci przed 9.00.
Tym razem mamy sporo do przejechania, więc zatrzymujemy się tylko w Grassinie na tankowanie. Jedziemy przez San Donato, Grassinę, Imprunettę, S.Casciano V.P., Montelupo i Empoli prosto do Vinci. Podróż zajęła nam trochę ponad godzinę. Zaparkowaliśmy na darmowym parkingu u podnóży miasta i ruszyliśmy na zwiedzanie.

Najpierw kawa. Koniecznie, bo po porannej pozostało już tylko mgliste wspomnienie, a do tego temperatura w cieniu wynosi już 36 stopni i upał wygniata resztki energii. Azymut - Gelateria.

Różowa w środku, wesoła, z miłą dziewczyną, która po podaniu mi obowiązkowego ekspresso z cierpliwością wyjaśniała jak smakują lody, o które pytam. W końcu biorę creme di riso (kremowe z ryżu) i carmelopinioli (karmelowo-piniowe). Rozśmieszam dziewczynę nazywając te z ryżu risottem. Oba smaki są pyszne, rozkosznie i dekadencko słodkie.

Z nowymi siłami ruszamy w górę miasteczka, prosto do Muzeum Leonarda da Vinci. Zbiory są rozmieszczone w dwóch budynkach: nowoczesnym pawilonie i starym zamku.

W nowym pawilonie są wystawione maszyny użytkowe zaprojektowane przez Leonarda: dźwigi budowlane ze skomplikowanymi systemami wielokrążków, dźwig obrotowy do budowy latarni na zwieńczeniach wież, kołowrotek, krosna i zegar wskazujący minuty, godziny, fazy księżyca i położenie słońca według znaków zodiaku.
Muzeum nie jest bardzo duże, ale bardzo dobrze przygotowane do przekazywania wiedzy odwiedzającym. Obok każdego modelu są zawieszone szkice Leonarda, obszerne objaśnienia każdej maszyny w kilku językach (angielskim, niemieckim, francuskim i włoskim) można znaleźć w przegródkach przy wejściu na salę. Jest ich sporo, a organizatorzy proszą, by po zapoznaniu się z treścią odłożyć je na miejsce. Na niewielkich ekranach odtwarzane są prezentacje multimedialne ukazujące sposoby działania poszczególnych maszyn.
W sali krosien była wyświetlana prezentacja pokazująca proces tkania brokatów z Verony z użyciem złotych i srebrnych nici.

W twierdzy były wystawione machiny wojenne, latające i jeżdżące oraz sala eksperymentalna, w której można było „pobawić” się urządzeniami, jakie Leonardo zaprojektował do swoich badań nad optyką i perspektywą. Była tam camera obscura, urządzenie, dzięki któremu można było zapoznać się z zasada powstawania cieni pozornych, tubus z soczewkami do rozszczepiania światła. Były też opisy i multimedialny model oka ludzkiego wg Leonarda, oraz wpływ tej budowy na postrzeganie perspektywy przez człowieka. Trzeba przyznać, że to co Leonardo wybadał na temat oka ludzkiego mało się rożni od tego, co wie obecna nauka.
W następnej sali był rower - od współczesnych różnił go tylko łańcuch: był wykonany z pasa skóry z wyciętymi kwadratowymi otworami dopasowanymi do bolców zębatki. Na ścianie była tez maszyna samojezdna, której budowa posłużyła za wzór twórcom pierwszego silnika mechanicznego.
Osobną salę zajmował naturalnej wielkości model dźwigu używanego do budowy latarni na wieżach kościelnych. Maszyna, po naciśnięciu guzika, prezentował swoje działanie.
Została nam jeszcze do zobaczenia sala video w wieży. Był tam wyświetlany film o Leonardzie. Niestety były dwa minusy – film był po włosku , a sala nie miała klimatyzacji. Obejrzeliśmy tylko z zainteresowaniem wiszące pod sufitem wielkie modele brył i rozrysowane rozwinięcia ich siatek: od czworościanu przez wszystkie wielościany aż do sfery, łącznie z bryłami, które na własny użytek nazwała „gwiaździstymi” (w stylu tej, która stoi przez pawilonem muzeum).

Niestety, w muzeum nie można było robić zdjęć, ale mam klika z samego miasteczka.





Po obejrzeniu wszystkiego poszliśmy uliczką w dół i naraz miasteczko zaczęło się kończyć, więc wróciliśmy trzymając się półmetrowej szerokości cienia wzdłuż muru twierdzy. Dzięki temu znaleźliśmy niewielką manufakturę toskańskiej ceramiki. Co tu będę dużo mówić – zgłupiałam z zachwytu tak skutecznie, że nie zrobiłam żadnego zdjęcia – ani z zewnątrz, ani wewnątrz. Normalnie nic. Eh…
Jak troszkę ochłonęłam to zaczęłam rozglądać się zachłannym okiem nad czymś do kupienia. I mimo rozmaitych śliczności malowanych, szkliwionych i ogólnie cudnych, wypatrzyłam coś zrobione z terrakoty – tabliczka z leżącym na górze kotem i napisem „Attenti al Gatto”. Czyż nie cudne?
Jedyny ślad jaki mam po pięknej ceramice toskańskiej to wizytówka artysty, spod którego ręki ona wyszła. Wkleiłam ją do swego Dziennika Podróży i dzięki temu mogę ją Wam pokazać.

Pan Cannatella, podsuwając mi dwie tabliczki abym wybrała mniej lub bardziej nasycony kolor, zapytał się mnie od niechcenia:
- Germania?... Inglese?...
- Polonia… polacca - odpowiedziałam, szczerząc się wesoło.
- A… Wojtyla – uśmiech rozbłysnął i został.
Wiecie, to niesamowite. Oni (dwóch starszych panów) nie mówili po angielsku, ja nie mówiłam po włosku, ale udało się nam poprowadzić rozmowę zadowalającą obie strony.
- Toscana bella, belissima – mówiłam z mocą i szerokim gestem obejmującym całą okolicę, że uwierzyli mi od razu.No cóż. Wychodząc z tej manufaktury czułam, ze jeszcze pół godzinki, a bylibyśmy no, może nie jak rodzina, ale na pewno jak przyjaciele ;)

Obiad zjedliśmy w restauracji Il Nicchio – towarzystwo wzięło po pizzy, a ja gnocchi w sosie serowym, w którym były paseczki czerwonej sałaty – bardzo smaczne. Ekspresso na deser i w drogę, wracamy.
Jeszcze tylko zdjęcie pomnika konia. Wielki, silny, z antycznymi korzeniami, wygląda jakby zstąpił wprost ze szkiców Leonarda.



Wracając zrobiliśmy zakupy, miedzy innymi jedzenie w saszetkach dla kotki - w końcu nie może kot żyć na twarożku.
Zatrzymaliśmy się też na dosłownie 10 minut w wytwórni terakotowych donic i innych cudów. Tylko popatrzeć, ale… ale o tym opowiem innym razem.

Komentarze

  1. Moi rodzice przywieźli z Włoch podobna tabliczkę tylko z dwoma kotami ^^
    (Nie wiedziałam, że adres mojego LJ zawiera niedozwolone znaki. Jakie to są...?)
    Ninquelen

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak miło, że zajrzałaś, Ninquelen :)

    Z dwoma kotami, jeszcze fajniesza! Jakby w tej wytwórni były takie, to na pewno bym wybrała z dwoma, bo w końcu w domu są dwa sierściuchy ;)
    Najchętniej swoją bym umieściła na elewacji domu, ale powstrzymuje mnie obawa, że ten wyrób nie jest mrozoodporny i po pierwszej zimie mógłby mi się zniszczyć. Wisi więc w domu, w strategicznym punkcie ;)

    Nie mam pojęcia o jakie znaki z LJ chodzi Bloggerowi :( ale link działa i zaraz dodam Twój LJ do swojej listy :)

    pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Architektura urocza i zapraszająca do pieszych wędrówek a ceramika wygląda na bajecznie kolorową :D A zdjęcia triumfalnie zakupionej tabliczki z kotem dlaczego nie ma? :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Left Side of The Moon - miło Cię zobaczyć w moich progach :) Zdjęcie tabliczki "zrobi się" i pojawi w odpowiednim wpisie ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Lody ryżowe i piniowe... zadziwiające... czyli karmelowo-sosnowe lody, coś niesamowitego. Chętnie bym spróbowała obu smaków, a jaki miały kolor? Lubie Leonarda da Vinci, zadziwia mnie ten człowiek od samego początku, kiedy się o nim dowiedziałam, może to nie przypadek, że nie wiadomo, gdzie się urodził? ;-)) może zgubili go kosmici, jak był małym chłopcem, gdy przypadkiem zawędrowali do Toskanii? ;-) Nie przepadam za muzeami, ale do takiego muzeum Leonarda bym chętnie poszła, ciekawa jestem szczególnie tych dziwnych maszyn i rękopisów. To były prawdziwe rękopisy? I brokaty z Verony! To były nici z prawdziwym srebrem i złotem chyba...? :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Miriel :)
    Oba smaki lodów były ogólnie białe: creme di riso w kolorze mlecznego ryżu ugotowanego na gęsto, a carmelopinioli to ciepła biel przełamana jasnym kolorem palonego karmelu.

    W to, że Leonarda zgubili lub podrzucili nam kosmici, mogę spokojnie uwierzyć. Tak szalenie nie pasował do tamtych czasów, zresztą tak szalenie twórczy umysł niepasowałby i do naszych.

    Nie wiem, czy rękopisy były na 100% prawdziwe - były za szybą. Część z nich były powielone na planszach i te to na pewno były kopiami.

    Brokat z Verony był zamknięty w gablocie. Wyglądał bardzo prawdziwie: kremowozółtawa tkanina z wtkanymi weń złotymi i srebrnymi motywami kwiatowymi. Myślę, że nici były z prawdziwego kruszcu.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dziękuję za odpowiedzi, Wiewiórko :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Miło mi, że do mnie zaglądasz :) Bardzo mnie to cieszy, jak i każde kilka słów pozostawione przez Ciebie w komentarzach.
Życzę miłego dnia, pozdrawiam serdecznie i zapraszam ponownie :)