Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z wrzesień, 2009

rozczarownie Berlinem

Byłam w Berlinie. Niedługo, a właściwie bardzo krótko. Dokładnie 25 godzin. Byłam w tym mieście kiedyś, dawno, jak chodziłam do podstawówki i wtedy też byłam tylko jeden dzień. Pokazali nam wieżę telewizyjną, Alexander Platz, wieki dom towarowy i fontannę przed nim. Dokładnie to samo widziałam i teraz. Powiem tak: spodziewałam się dużo większych wrażeń. Słyszałam, że przez ostatnie 20 lat Berlin zmienił się bardzo i to na lepsze. Słyszałam, że jest piękny , a przynajmniej ciekawy pod względem architektonicznym. Jechałam pełna oczekiwań i nadziei na zobaczenie czegoś wyjątkowego. Stwierdzenie, że się rozczarowałam zupełnie nie oddaje mojego stanu, bo mało, że miasto mnie rozczarowało swym wyglądem (i tym, że jest brudne) to jeszcze zburzyło mi to, co miałam w pamięci z dawnego pobytu. Tak, tak, wiem, że doba to za mało by wydać wyrok; że pewnie byłam w złym miejscu; że to wielkie miasto, a była wschodnia część jest zaniedbana. Wiem to wszystko, ale... W każdym razie nie podobało mi się

jabłkowy dzień

Dziś padało cały dzień, ale wczoraj... ... wczoraj była piękna pogoda. Późnoletnia, leniwa, pachnąca słońcem i dojrzałymi jabłkami. Przynajmniej u mnie tak było, bo wczoraj zbierałam jabłka. Moje jabłonki postanowiły w tym roku też mieć jabłka, mimo że obie są starej daty i owocują co drugi rok. W zeszłym uginały się od owoców - w tym też sobie nie odpuściły. W rezultacie Grafsztynek już jest dobry do jedzenia, a Antonówka czeka na pierwsze przymrozki, by zeszklić miąsz i wykrystalizować dodatkowy cukier. Więc zbierałam te jabłka przystawiając drabinę to z tej to z drugiej strony, wspinałam się na palce zastanawiając się, jaką krzywdę zrobiłabym sobie zwalając się razem z nią na skalniak (he he he - nie ma to jak galopująca wyobraźnia). Liście łaskotały mnie w szyję, kosmyki włosów wchodziły w oczy, drabina chybotała się, jabłka pachniały. Zrywałam po kilka do starej donicy i złaziłam na dół by poukładać je w skrzynce. Owocne dwie godziny (ach, ta gra słów ;) ) Teraz w jedna skrzynka p

wiewiórka z marchewką

Zachciało mi się ciasta marchewkowego - znalazłam je u Liski . I zachwyciła mnie nazwa ciasta u dorotus - Wiewiórka . Połączywszy dwa przepisy, dwie nazwy, stworzyłam ciasto piękne w kolorze, wilgotne, pachnące orzechami i rozgrzewające. Wspaniałe jesienne ciasto, które naprawdę polecam. Wiewiórka - ciasto marchewkowo-orzechowe składniki: 4 jajka 250 g cukru pudru 175 ml oleju słonecznikowego 200 g mąki pszennej 100 g mielonych orzechów laskowych 1/2 łyżeczki soli 1 łyżeczka proszku do pieczenia 1 łyżeczka sody 350 g marchwi, obranej i startej na tarce na drobnych otworach wykonanie ( cytuję za Liską z White Plate ) : Piekarnik nagrzać do temperatury 180 st C. Okrągłą formę o średnicy 24 cm (użyłam prostokątnej blaszki 21x26 cm) nasmarować masłem i wysypać mąką. Jajka utrzeć z cukrem, następnie dodać olej. Mąkę, sól, proszek, sodę i cynamon przesiać przez sitko, a następnie połączyć z jajkami. Na końcu dodać tartą marchew. Przelać do formy i piec 35minut ( w oryginalnym przepisie 1

wymiankowa przesyłka

Czekałam, czekałam i się doczekałam :) wymiankowa paczuszka przyszła dzisiaj, a w niej same śliczne rzeczy: - bardzo miły list od wymiankowej koleżanki - haft z dwoma symetrycznymi gołębiami wykonany na pięknie, cieniowanej kanwie. Haft zajmuje tylko 1/3 kanwy, reszta jest dla mnie, do wykorzystania :))) - malusia podusia z wyhaftowanym serduszkiem, bardzo misterna, pachnąca słodko truskawkami - znajdzie miejsce w szufladzie z pościelą. - dwa kawałki tkaniny do haftu, jedna to piękny, zgrzebny len, rzadko tkany, druga, kremowa, to kanwa 18 - kolorowe, atłasowe wstążki - koraliki i fantastyczne guziczki - będą ozdoba przyszłych biskornu :) - ręcznie wykonana kartka w namodniejszym w sezonie kolorze oberżyny ze złotą różą i uroczymi narożnikami - cudo. - na koniec coś dla wiewiórki-łasucha, znaczy tabliczka gorzkiej czekolady. Mniam! Dziękuję Ci serdecznie, Melciu :)))

pomidorowo

Kupiłam wczoraj 20 kilo pomidorów Lima i ambitnie zaczęłam je przerabiać na przecier. Narazie, po 2 godzinach pracy, ubyło mi 1/3 skrzynki. Jest dobrze. Pomidory myję, parzę, obieram ze skóry, kroję i wrzucam do "gara" (największy jaki mam). Gar od początku stoi na gazie i całość od razu zaczyna się rozgotowywać. Kiedy uporam się z obieraniem całej partii, w blenderze rozdrabniam zawartość gara. Stawiam na ogniu i gotuję. W tym czasie myję słoiki, wycieram i wstawiam do zimnego piekarnika nastawiając go na 120 stopni. Jak osiągnie ta temperaturę wyjmuję słoiki po jednym, napełniam gotującym się przecierem i zamykam. Stawiam do góry nogami do wystygnięcia. I już. Pestkami nie zawracam sobie głowy, bo w końcu też są dla ludzi ;) Z całością skrzynki muszę uporać się dziś, bo pomidory są dojrzałe i nie wytrzymają długo, a w piątek wybywam na długi weekend.