Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z maj, 2011

Santa Ana i Peacock

Cały czas dłubię na drutach - nakupowałam tyle ślicznych włóczek, że teraz wypadałoby zamienić je z uroczych motków na równie urocze sweterki i inne. Skończyłam letni kardigan Santa Ana. Jest dokładnie taki jak chciałam - cieniutki, leciutki (waży 133 gramy), lekko grzeje, ale tak akurat, po prostu ideał ;) Kardigan jest robiony od góry, bezszwowo, nie zapina się i nie posiada paska, jest raczej taką narzutką z rękawami niż klasycznym kardiganem. Pozostało mi pochować nitki. Zostało mi jeszcze 70 gram tej wełenki i teraz zastanawiam się co można zrobić z takiej ilości. Na razie niech leży. Jak tylko skończyłam Santa Anę to od razu zaczęłam robić sweterek z cudownego merino superwash. Kupiłam 3 motki po 100 gram i obawiałam się, że może być za mało na sweter z długimi rękawami, więc przyjęłam, że najpierw zrobię tułów, a rękawy najwyżej będą 3/4.  Okazało się, że włóczka jest super wydajna i już widzę, że starczy mi na normalny sweter z długimi rękawami. Robi się z niej idealni

proza życia - sprzątanie

 Dlaczego w garażu się tak okropnie brudzi? OK, przyznam się - nie sprzątam go raz na tydzień, ani nawet raz na miesiąc - ale miejsce gdzie tylko parkuje się samochód mogłoby się mniej zapiaszczać. Tony piasku, kamyczki, pył i kurz wniesione na kołach po ziemie tworzą twardą skorupę, którą trzeba skrobać motyka, bo szczotka nie daje temu rady. W każdym razie po półtoragodzinnej bitwie garaż jest czysty, a ja piję zasłużoną kawę. Teraz pozostanie i tylko wypielenie wąskiego paska wzdłuż podjazdu z podagrycznika, który się tam rozpanoszył zagłuszając ozdobną trawę; uzupełnienie go ziemią i obsadzenie czymś, co nie będzie za duże, będzie znosić cień i tony śniegu na sobie zimą i będzie dobrze wyglądać cały rok. Skłąniam się ku barwinkowi, którego mam dużo i spokojnie mogę poprzesadzać część w to miejsce.

sen o ogrodzie

Miałam dzisiaj mało przyjemny sen. Koło mojego domu była robiona droga, rozkopana cała. Potem ją zreperowali, a na odchodne robotnicy buldożerami zdemolowali mój ogród. Wyglądał jak na samym początku, jak na tym zdjęciu: Chodziłam po  nim zdenerwowana i z bezsilnej złości bolało mnie wszystko w środku. Potem dowiedziałam się, że robotnicy mieli taką umowę... Co za głupi sen... W ramach odreagowania siedziałam godzinę od rana między rabatami i pieliłam ich najdalsze zakamarki, tuż koło płotów. Pozbyłam się wysokich już pędów podagrycznika, który wyrósł tam po kryjomu, wysokiej trawy i grubych źdźbłach i wszędobylskiej wyki. W środku rabaty, między liliowcami a kosmatymi makami, błyska błękitnymi oczkami kępa niezapominajek. Pozostawione na rabacie rozsieją się i w przyszłym roku spodziewam się ich większej ilości.

Chudy dostaje tabletkę

Chudy niby ma  się lepiej, ale katar nie ustępuje i wyraźnie widać, że jest ropny. Dodatkowo z jakiś powodów nie otwiera pyska do końca, jeść je, ale ziewa na pół gwizdka. Albo go bolą zęby, a może migdałki... Kupując następne pudełko karmy opowiedziałam pani wet co z nim i stwierdziła, że jak jest ropna wydzielina to trzeba dać antybiotyk. Złapanie go nie wchodzi w grę, więc dostałam tabletki i radę, by zgnieść je i ukryć w kawałkach karmy z saszetek. Kupiłam saszetki. Zgniotłam porcję lekarstwa, nafaszerowałam jeden z kawałeczków, usmarowałam go sosem i niosę. Chudy bardzo zainteresowany. Wylizał sos. Złapał zębami nafaszerowany kawałek. Ugryzł. Zamarł i... wypluł. Spojrzał na mnie z wyrzutem, zobaczył w ręku saszetkę i daj się przymilać, ocierać, mruczeć. Podtykam mu ten trefny kawałek, ale on nie chce, odsuwa się, oblizuje go i zostawia, i dalej gapi się na torebkę. Wpadłam na nowy pomysł - dałam mu resztę saszetki, lekarstwo zabrałam i wróciłam do domu. Rozg

w ogrodzie

Po ostatnich deszczach ogród zarasta jak szalony. Wszystko jest dwa razy większe niż tydzień temu, rośliny zaczynają pchać się na siebie, krzaki zaczepiają przechodzących a w cieniu bylin chowają się szczęśliwe ślimaki. Szczęśliwe, bo pada prawie co dzień. Wczoraj kosiłam trawnik. Pierwsze wiosenne koszenie, zdecydowanie opóźnione, ale najpierw była sucho i trawa słabo rosła, a potem lało codziennie i trudno było wstrzelić się pomiędzy deszcz z koszeniem. Irysy przygotowują się do kwitnienia - strzeliste pąki wybarwiają się, lada dzień się otworzą. Będzie ładnie... jest ładnie :)

Chudy i wzmacniające kapsułki

Chudy chyba zamieszkał tymczasowo o moim ogrodzie. Prawie całe dnie spędza przekładając się ze stołu na ławkę, z ławki na trawę, z trawy na pieniek do rąbania drewna, gdzie sypia. Pieniek stoi pod okapem i jest zawsze suchy. Od tygodnia je weterynaryjną karmę dla kociąt z Lysiną i czuje się wyraźnie lepiej. Mniej kicha, wydzielina z nosa też mocno się zmniejszyła, coraz częściej rozkłada się na słońcu. A piątek przyłapałam go na myciu, co mnie bardzo ucieszyło, bo oznacza to, że poczuł się na tyle dobrze, by zacząć dbać o siebie. Wciąż jest chudy, ale przeciąga się jak wstaje i obserwuje wszystko bystro, przestał być apatyczny. Przestał też posiadywać skulony na zimnem, mokrej ziemi, więc myślę, że przeszła mu gorączka. W piątek byłam u weta po następne  pudełko karmy i przy okazji dostałam trzy kapsułki z preparatem, który stymuluje  odporność. Pani weterynarz zapewniła mnie, że nie słyszała jeszcze o kocie, który by tego nie chciał zjeść - wszystkie to uwielbiają. No to dziś usły

zmiana konia

Dziś dostałam Graala. Jako, że nie należy uczyć się jeździć tylko na jednym koniu, by nie nauczyć się jazdy "pod" niego, dzisiejszą jazdę miałam na Graalu.  Wysoki, długonogi gniadosz, ma opinię "okropnie wybijającego" w kłusie i miękkiego w galopie. Na ostatniej jeździe jeżdżąca na nim kobieta całą godzinę skarżyła się na to, że trzęsie i że zaraz z niego spadnie. Wsiadałam pełna obaw, które okazały się całkiem bezpodstawne. Graal jest koniem, na którym można  się więcej nauczyć. Nie chodzi jak automat wzorem Kamy, robi dokładnie to, co mu każe jeździec. Jeśli przestaje się dawać znak łydką, że ma iść to Graal staje. Owszem, kłus ma bardziej wybijający niż Kama, ale po kilku okrążeniach jak złapałam rytm, to jeździło mi się bardzo dobrze. W rezultacie jazda, której się obawiałam okazała się przyjemną i dobrą lekcją.

katar i Chudy

Pogoda jest w kratkę, a ja złapałam katar. nosze się po domu z pudełkiem chusteczek, za mało chora by się położyć, ale skutecznie pozbawiona chęci do czegokolwiek. Za oknem szare niebo, raz po raz coś tam z niego kropi, ale powietrze jest ciepłe i łagodne. Byłoby idealnie, żeby nie cement w głowie. Leczę się i mam nadzieję szybko wykopać nieproszonego gościa, ale jak na razie mamy remis. Koci gość - zaczęłam mówić o nim Chudy - dalej pomieszkuje w ogrodzie. Byłam wczoraj u weta, bo zauważyłam, że ma katar, i naświetliłam sprawę. Że dzikus, że nie da do siebie podejść, że olał mięso z cebionem więc i pewnie tabletkę wyczuje. W rezultacie kupiłam weterynaryjną karmę dla kociąt z dużą dawką lizyny, która hamuje namnażanie się wirusów. Odżywcza, z witaminami, powinna wspomóc na tyle organizm by poradził sobie sam z chorobą. Umówiłam się z wetem, że jak po zjedzeniu pudełka (około tygodnia) nie będzie zmiany to wymyśli coś innego. Chudemu kociakowa karma smakuje. Podzieliłam dawkę dzie

Gość

Przychodzi od kilku dni. Kręci się po ogrodzie, przesiaduje na grządkach u mnie i u sąsiadów. Kościsty, zrudziały od słońca czarny kocur. Nie wiem skąd przyszedł, możliwe, że z drugiej strony wielkiego dzikiego ogrodu, który jest obok, a gdzie żyje sporo kotów dokarmianych przez mieszkających obok ludzi.Jest nieufny, ale nie boi się ludzi panicznie. W słoneczne dni wygrzewa się na trawie pod porzeczkami sąsiadów, szuka  cienia pod moim stołem ogrodowym, a w czasie deszczu przesiaduje pod okapem na suchym pieńku. Postawiłam w ogrodzie miseczkę i noszę mu tam suchą karmę - wodę ma w poidełku dla ptaków. Moje koty ignorują go możliwe, że wynika to z rozmiarów i ciężkiego spojrzenia zaprawionego w bojach zabijaki.

znów na koniu

Wczoraj, po dwutygodniowej przerwie, znów siedziałam na koniu. I dziś znów boli mnie siedzenie ;) Powiem, ze jest jednak coraz lepiej. Ze wszystkich uwag jakie wciąż słyszałam na początku teraz zostały dwie: "palce do konia" i "nie pochylać się do przodu". Wczorajsza jazda była "grupowa", znaczy oprócz mnie jeździły jeszcze dwie osoby: na Graalu i Szaszy. Szasza to najstarszy koń w stajni, dwudziestolatek, który pracuje pod siodłem na pół gwizdka, od czasu do czasu. Wczoraj dostał małą dziewczynkę do noszenia. Mała, nie mała, ale Szaszy nie chciało się pracować. A że wiekowy jest i dużo już wie i umie, więc okulał. Utykał na prawą nogę przez kilka okrążeń, ale potem rozruszał się i przestał kuleć. Jak sobie przypomniał, że go noga przecież boli, to znów zaczął utykać - na druga nogę. Okazało się, że tydzień temu też "okulał" na jeździe i dostał tydzień wolnego by odpocząć, bo może sobie coś naciągnął.  Stał w boksie i miał wolne. Wczoraj rano

Czy aby na pewno nie lubię zmian?

Zawsze twierdziłam, że nie lubię zmian. Jednak ostatnio doszłam do wniosku, że jest całkiem odwrotnie. Może nie chodzi tu o "lubienie" czy "nie lubienie", ale o mój stosunek do nich. Przecież ja wciąż czekam na zmiany. Nieustannie, wręcz wyglądam ich. Oczywiście mam co do nich duże oczekiwania - jednym słowem owe zmiany mają być po mojej myśli. Zimą czekam na wiosnę, latem na złotą jesień, a w listopadzie na Boże Narodzenie. Niecierpliwie wyglądam pierwszych krokusów, a potem pąków róż. Sieję drobne nasiona i wzdycham, bo już w chwili siewu nie mogę się doczekać aż zmienią się w duże i bujne rośliny. Chcę, by ranek zmienił się w popołudnie, a wieczór w długą noc. Inaczej jest, kiedy coś zmienia się wbrew moim oczekiwaniom. Wtedy właśnie marudzę kapryśnie, że nie lubię zmian. I wtedy, gdy intensywny tryb życia budzi za mną tęsknotę za monotonią, rutyną i spokojem. No tak, trochę filozofii, trochę marudzenia, a teraz pójdę zmieniać urugwajską cieniznę w zwiewny

Ciasteczka z masła orzechowego

Wyszłam przejść się naszą uliczką. Ostre słońce raz po raz chowa się za chmurami, a wiatr zrywa białe płatki mirabelek i goni je ze sobą. Idę spowita w słodki zapach tych dzikich śliweczek, obsypana płatkami jak ciepłym śniegiem. Kiedy wracam do domu wita mnie zapach ciasteczek, które wyjęłam przed wyjściem z piekarnika. Już wystygły, sa gotowe do schrupania - okrągłe, kruche ciasteczka z odrobinę ciągnącym się środkiem. Ot, akurat tyle, by nie rozsypywać się w zębach na piasek. Zapach prażonych ziemnych orzeszków unosi się nad nimi i jest też wyczuwalny w czasie jedzenia. Pyszne ze szlanką zimnego mleka, ale równie dobre z gorzką herbatą. Do zrobienia ich użyłam domowego masła orzechowego - wyrób którego poznałam dzięki Lisce i jej blogowi White Plate -  ale myślę, że z powodzeniem można użyć i takiego ze sklepu. Same ciasteczka zrobiłam posiłkując się przepisem Marthy Stewart  i przystosowując go do swoich potrzeb. Ciasteczka z masła orzechowego składniki: 1 szkla