W ogrodzie zakwitł pierwszy irys bródkowy, miniaturka. Urodziwy niezmiernie na całej długości swych 30 centymetrów, rozejrzał się i natychmiast zaczął się wdzięczyć do stokrotek. Klęczałam przed nim w trawie z aparatem, kładłam się trącając stopami oburzoną jodełkę, zieleniłam sobie kolana i łokcie. Raz po raz zezowałam na słońce przymykając oko i marszcząc nos, bo jakoś mało stabilne było i co rusz naciągało na siebie coraz to inną chmurkę. A ja tu szaleję z przysłoną i czasem migawki aż nikonkowi strzyka w procesorze. Wszystko po to, by złapać na zdjęciu odpowiedni ton głębokiego błękitu w jaki ustroił się irysek. W końcu natrzaskałam trochę zdjęć i zmęczona wygibasami usiadłam ciężko na trawie. Poczułam czyjeś spojrzenie. Rozejrzałam się i widzę, że niedaleko ułożyła się w trawie Bzibzieńka i gapi się na mnie. Gapi i nawet nie mrugnie powieką. - Czernidełko? Co chce Czernidełko? - pytam. Nic. Ani drgnie. Ani chybi jest w szoku. Może trzeba było nie tarzać się tak przed tym k...