Jak by to nie brzmiało dziwnie, odkryłam ją na nowo.
Kiedyś bardzo lubiłam prasować, a zaczęło się od chusteczek
do nosa. Takich materiałowych, męskich w cudną, tkaną kratkę, i damskich,
często haftowanych lub z brzegami ozdobionymi szydełkową koronką. Potem poszły
obrusy, ręczniki pościel, a na końcu ubrania.
Lubiłam zamieniać pogniecione, bezkształtne szmatki w gładkie,
równiutko złożone rzeczy.
Po jakimś czasie sesje wielogodzinnego stania przy desce do
prasowania zaczęły mi doskwierać. Coraz częściej doprowadzałam do tego, że stos
rzeczy do prasowania był wielkości Everestu, a ja wzdychałam nad nim ciężko.
Ostatnio, w ramach unowocześniania sobie życia, kupiłam
stację parową, inaczej znaną generatorem pary, i nagle przyjemność z prasowania wróciła w pełnym wymiarze. Miały rację osoby, które mówiły, że to całkiem
inny jakość tej czynności. Lekko, łatwo i przyjemnie, idealnie równo i bez wysiłku
– same plusy.
Teraz mój Kosz_Na_Prasowanie nie czeka długo na opróżnienie - powiedziałabym , że raczej czeka na zapełnienie ;)
Intrygujący tytuł ;-) Po przeczytaniu postu zrozumialam, dlaczego u mnie jest inaczej. Muszę zainwestować ;-)
OdpowiedzUsuńPoczyniona już inwestycja to zdecydowanie silny bodziec ;)
UsuńJa to mam tylko nadzieję, że u mnie nie sprawdzi się powiedzenie: "Nowe miotły zawsze dobrze zamiatają." ;)
Tak, stacja jest fajna. Rozkładanie deski i przyniesienie urządzenia na parę wymaga większego wysiłku niż samo prasowanie. Nie mam tego luksusu, by mieć stale rozłożoną deskę. Nawet materiały z IKEA ( nie umiałam ich rozprasować) poddały się magii stacji parowej.
OdpowiedzUsuńU mnie to czasem i dwa eweresty czekają, nie nawidze prasowania i teraz wiem już dla czego. :)
OdpowiedzUsuń